Kilka tygodni temu przeprowadziliśmy rozmowę z laureatką 3. edycji konkursu Poesis – konkursu tłumaczenia poezji portugalskojęzycznej, organizowanego przez Instytut Studiów Iberyjskich i Iberoamerykańskich Uniwersytetu Warszawskiego oraz przez Instytut Camõesa działający przy tej placówce. Zwyciężczyni, Agnieszka Gabor-da Silva, absolwentka anglistyki na UAM oraz kultury i literatury luzofońskiej na University of Massachusetts swoją przygodę z językiem portugalskim rozpoczęła w Aveiro, w ramach programu Erasmus+. Rozmowa z nią była niezwykle inspirującą wymianą doświadczeń, pozwalającą wgłębić się w tajniki aktu tłumaczenia poezji. Wywiad z laureatką dostępny jest poniżej.
Zapraszamy do lektury!
Kiedy po raz pierwszy przeczytałam wiersz Lusotopias mil Margaridy Fontes, pomyślałam, że tłumacz będzie miał naprawdę twardy orzech do zgryzienia. Pani się to bez wątpienia udało. Moje gratulacje! Zacznijmy jednak od początku – w jaki sposób dowiedziała się Pani o konkursie i dlaczego zdecydowała się wziąć w nim udział?
Dowiedziałam się o konkursie z Facebooka – obserwowałam stronę portugalistyki na UJ. Zobaczyłam ogłoszenie i pomyślałam, że warto spróbować.
Czyli weszła Pani w link, przeczytała wiersz i…?
Pomyślałam: OK, będzie ciekawie, ale i trudno. Na studiach w Massachusetts miałam zajęcia z literatury luzoafrykańskiej ze wspaniałym profesorem, Franscisco Facundesem, które bardzo mi się podobały. Rozmawialiśmy na nich o znanych figurach z literatury luzoafrykańskiej i ta literatura zdecydowanie mnie zafascynowała. Pomyślałam, że skoro ją lubię, a wiersz jest autorki z Cabo Verde, to chcę się z nim zmierzyć. Bardzo spodobały mi się pewne wybory poetyckie, które zastosowała poetka. Stwierdziłam, że tak interesujący wiersz trzeba puścić w świat.
Wiersz jest nie tylko interesujący, ale i intrygujący pod względem językowym oraz poetyckim: nieregularny podział wersów, rymy wewnątrz nich etc. Co chciała Pani ocalić w tłumaczeniu?
Myślę, że nie da się ocalić wszystkiego, że to utopijne. Przetłumaczenie wiersza zajęło mi się miesiąc. Najpierw zrobiłam wersję roboczą, a potem ją dopieszczałam. Już na etapie roboczego tłumaczenia pojawiają się twórcze wybory, których dokonuje tłumacz. Mnie ukierunkowało czytanie oryginału na glos – czytałam i czytałam, żeby wydobyć tę spiewność, która jest nie do porobienia w języku portugalskim. Uważam, że portugalski to bardzo melodyjny język. Chciałam zachować rytm wiersza tak, żeby dobrze się go czytało. W sumie miałam ze trzy wersje, nad którymi pracowałam. Jednak to wartość słuchowa była dla mnie najważniejsza. Nie chciałam zabrudzić wiersza zbyt wieloma słowami, zbyt wyszukiwanymi słowami. Chciałam po prostu oddać ich sens. Jeśli chodzi o wybory poetki, spodobała mi się Úrsula Maior, od razu mnie zaciekawiła. Paradoksalnie ten Wielki Wąwóz pardoksalnie pojawił się w mojej głowie bardzo szybko.
Czyli niektóre słowa również stanowiły dla Pani wyzwanie?
Zdecydowanie. Lusotopia jako słowo istnieje, ale wydaje mi się, że wiele osób może go nie znać. Jednak ludzie, którzy orientują się w kulturze i literaturze luzoafrykańskiej pewnie wiedzą, do czego ono się odnosi. Co ciekawe, w całym wierszu możemy spotkać mieszankę języka konkretnego (np. sinalética de viagem) i języka poetyckiego (np. esborar-se). Mamy do czynienia z dwoma rejestrami językowymi.
Finalnie jednak tłumaczenie może zaliczyć Pani do przyjemnych doświadczeń?
Sam proces był bardzo przyjemny. Wiersz podobał mi się właśnie ze względu na to wszystko, co się w nim dzieje. Paradoksalnie forma mnie nie wystraszyła, była ciekawa i o tyle trudniejsza, że chciałam oddać również jej aspekt graficzny. Myślę, że czasem można skupić się za bardzo na jednym aspekcie i odbędzie się to kosztem drugiego aspektu. Ale nawet Barańczak radzi tłumaczowi patrzeć na zapis graficzny wiersza.
Wspominała Pani, że przetłumaczenie utworu zajęło Pani miesiąc. Ma Pani jakieś nawyki, rutynę tłumaczeniową?
Wydaje mi się, że nie mam. Wychowanie 3-letniego syna zajmuje mi większość czasu, w związku z czym żyję raczej chaotycznie. Kiedy mam już wolny czas, to chętnie robię wtedy coś kreatywnego. Ale lubię czytać o osobistych strategiach różnych tłumaczy i zastanawiam się czasami, czy kiedyś podobne nawyki wykształcą się u mnie. W sumie jednak lubię ten swój chaos. Myślę o jakimś wersie, fragmencie wiersza w tzw. międzyczasie, kiedy coś robię. Potem zapisuję moje pomysły i często okazuje się, że to najlepsze rozwiązania. Tekst nie zamyka się ze mną w określonej godzinie, on sobie kiełkuje ze mną przez cały czas.
Kiełkuje – bardzo metaforycznie to Pani ujęła. A do czego porównałaby Pani akt tłumaczenia?
Myślałam o tym niedawno. W wolnym czasie lubię piec, mój syn zresztą też. To mnie bardzo rozluźnia i daje efekty, zazwyczaj dobre. I myślę, że tłumaczenie można porównać do pieczenia ciasta. Pieczemy ciasto i bazujemy na jakimś przepisie, ale czasem sytuacja może się skomplikować. Ja na przykład mieszkam teraz zagranicą i mam polski przepis, który chcę odtworzyć w warunkach innego kraju. Mogę zastąpić niektóre składniki, ale nie wszystkie. Czasem coś dorzucę, bo myślę, że dany składnik podkreśli walor kulinarnego dzieła. To, co powstaje, jest moje i jest twórcze. Ta metafora oddaje bardzo dobrze to, co myślę o akcie tłumaczenia. Lubię też myśleć o tłumaczeniu jak o rozmowie. Tłumacz rozmawia z tekstem za pośrednictwem autora, słucha tekstu, próbuje odtworzyć rozmowę. Nie zawsze rozumie ją w 100%, ale zwraca uwagę na to, co jest dla niego istotne, co stanowi o sensie komunikatu. Myślę, że wkład tłumacza jest bardzo ważny w procesie rozszyfrowania tekstu. Lubię słuchać wywiadów o tłumaczeniu – niektórym mogą się wydawać niezbyt związane z tekstem, bo rozmowy często dotyczą jednego słowa. Ale dla mnie w wielu przypadkach interpretacja poszczególnych słów jest bardzo pomocna, pomaga przybliżyć tekst czytelnikowi.
A jak zinterpretowała Pani wiersz Margaridy Fontes?
Ten wiersz jest dla mnie kalejdoskopem. Mówi o próbie poszukiwania swojej tożsamości, zidentyfikowania siebie. W tym procesie bierze się pod uwagę historię, swoją naturę, koszenie… Ta tożsamość jest kalejdoskopem różnorodnych elementów. Fontes mówi też o akceptacji tego, że tożsamości nie można zamknąć w jakichś ramach. W podmiocie lirycznym jest tyle luzotopii i to jest piękne, chociaż autorka nie jest w stanie ich określić. Wiersz – mimo sprzeczności – odzwierciedla to, kim jest dana jednostka.
Bardzo dobrze to widać w tytule Pani tłumaczenia, w którym znajdziemy zaimek dzierżawczy, podkreślający koncept tożsamości…
Tak, ten tytuł to było największe wyzwanie. Wiedziałam, że jeśli go zmienię, to zmienią się też ostatnie 3-4 wersy. Cały czas zastanawiałam się, czy ten tysiąc jest taki istotny, czy oznacza po prostu wielość. Stwierdziłam jednak, że to odniesienie do tożsamości jest ważniejsze.
Wiersz jest napisany w języku portugalskim. Jak zainteresowała się Pani tym obszarem kulturowym?
To był trochę przypadek. Byłam studentką ostatniego roku anglistyki na UAM-ie w Poznaniu i bardzo chciałam wyjechać na program Erasmus+. W tamtych czasach było kilka uniwersytetów do wyboru, a moi znajomi decydowali się głównie na Hiszpanię. Ja chciałam pojechać do miejsca, o którym bardzo miało wiedziałam. Mój wybór padł na Aveiro. W Portugalii spędziłam dwa semestry i było naprawdę wspaniale. Mimo że wszystkie zajęcia były prowadzone po angielsku, to chodziłam też na kurs języka portugalskiego. Poznałam wtedy dużo Brazylijczyków, którzy byli bardzo sympatyczni i zachęcali mnie do odwiedzenia ich kraju. Nie wątpiłam w ich rekomendacje, ale nie wiedziałam jeszcze, jak i za co mogę to zrobić. Na szczęście dowiedziałam się o organizacji studenckiej AIESEC, do której dołączyłam po powrocie do Polski. Obroniłam się i wyjechałam na praktykę do São José dos Campos, godzinę od São Paulo. Mój portugalski był na tamtą chwilę bardzo podstawowy, ale szybko go dopasowałam do realiów. Pracowałam w szkole portugalsko-angielskiej jako asystentka nauczyciela w grupie dzieci od 9 do 11 lat. Pomagałam nauczycielom, którzy mówili po angielsku. Ja też musiałam używać tego języka. Na szczęście dzieci mówiły między sobą po portugalsku, więc mogłam osłuchać się z tym językiem. Spędziłam wtedy 11 miesięcy w Brazylii i wróciłam do Polski. Jednak po 2 latach stwierdziłam, że wyjadę do Stanów Zjednoczonych ze względu na męża, którego poznałam właśnie w Brazylii. Moje zainteresowanie portugalskim poszerzałam na uniwersytecie w Massachusetts, gdzie studiowałam kulturę i literaturą luzofońską. To były bardzo pasjonujące zajęcia prowadzone przez naprawdę szanowanych profesorów. I właściwie tak to wyglądało. Zaczęło się niewinnie, a potem przerodziło się w coś bardzo dla mnie ważnego.
A skąd Pani zainteresowanie tłumaczeniem?
Pierwsze próby tłumaczenia miałam jeszcze na studiach na anglistyce, ale wtedy nie do końca nie wiedziałam, jak będzie wyglądało moje życie. Lubiłam też uczyć innych… Ale potem na studiach w Stanach Zjednoczonych miałam zajęcia z zakresu tłumaczenia w Zakładzie Komparatystyki. I wtedy ta moja miłość rozwinęła się. Zdarzało mi się przeczytać jakiś wiersz albo powieść i myśleć, jak przełożyłabym dany fragment. Tłumaczyłam też do szuflady. Udało mi się opublikować dwie pozycji przetłumaczone z polskiego na angielski. W ramach pracy magisterskiej przetłumaczyłam też Clarice Lispector. Miesiąc później urodziłam syna, wiec moje życie znacznie się zmieniło. Ale przypomniałam sobie, że Adam Filonik też wspominał o Lispector – ona zdecydowanie jest pisarką, którą cenię i która do mnie dotarła. Dzięki niej moja przygoda z portugalskim trwa.
Na jaką literaturę zwraca Pani szczególną uwagę?
Interesuje mnie literatura kobieca. Myślę, że w dalszym ciągu warto skupiać się na kobietach, na autorkach. Feministyczny punkt widzenia jest dla mnie ciekawy. Jeśli chodzi o problemy społeczne, to kiedy myślę o Brazylii, to myślę też o książce Quarto de despejo. W tym dzienniku bardzo ważna jest kwestia językowa. Uważam, że przekład na angielski spłaszczył ten język i to jest coś, czym może chciałabym się kiedyś zająć. Odnośnie do Clarice Lispector, lubię jej aspekt konceptualny, trochę filozofujący, stąd też moje zainteresowanie Hildą Hilst, która pisała m.in. erotyki. Literatura kobieca bardzo mnie pociąga. Myślę, że literatura w ogólnym ujęciu jest ważna, jest jak rozmowa, jak pocieszenie; to moment, kiedy ja słucham i staram się zrozumieć. Literatura dla mnie to akt słuchania i wyciszenia się; akt intymnej podróży.
Czy istnieje jakiś inny aspekt kultury z luzofońskiego kręgu, który Panią interesuje?
Nie jestem profesjonalnym muzykiem, ale słucham muzyki brazylijskiej ze względu na mojego męża, który pochodzi z południa Brazylii. Wiadomo, że to nie jest ognisko samby, ale i tak ją bardzo lubimy. Osobiście uwielbiam Brazylijczyków jako ludzi. Czuję się z nimi swobodnie – tutaj, gdzie mieszkam, mamy znajomych z Brazylii i nasze interakcje są bardzo przyjazne. Cenię ich za otwartość i za luz, którego często potrzebujemy. Ale strona kulinarna Luzofonii też jest wspaniała, trudno ją do czegokolwiek porównać.
Czy Pani plany na przyszłość dotyczą w jakimś stopniu portugalskojęzycznego obszaru?
Oczywiście, chciałabym w dalszym ciągu działać z przekładem. Marzy mi się przetłumaczenie czegoś autorstwa Clarice Lispector, poezji czy literatury dziecięcej. Interesuje mnie też przekład z języka angielskiego albo na odwrót. Mieszkam teraz w Stanach Zjednocznych i czuję się wciągnięta w te realia językowe. Co prawda teraz za bardzo nie możemy podróżować, ale jak sytuacja się uspokoi, chciałabym wrócić do Portugalii, od której wszystko się zaczęło.
Anna Kozłowska